środa, 9 marca 2016

Rozdział 10 - Czyżby koniec?

Godziny leciały jak liście z drzew ,a ja nadal się wykrwawiałam. Było coraz gorzej. Zaczęłam się powoli żegnać z bliskimi. Myślałam ,że nastąpi mój koniec. Zmęczona oparłam głowę na skały i zastanawiałam się czy śmierć boli. Jednak długo nie mogłam myśleć. Poczułam okropny ból i ,że krwawię jeszcze bardziej. I co? Usłyszałam krzyk Furahy.
-Boże ona ... Mengine urodziła!
Były to dwa lwiaki. Samiec i dziewczynka. Zmęczona jednak całymi wydarzeniami opadłam na ziemię bezwładnie mdlejąc.
*___*
Obudziłam się następnego dnia. Furaha był okropnie zmartwiony. Trzymał w łapach jedną małą i fioletową kulkę. I wtedy zaczęłam zastanawiać się : Gdzie jest druga?
Okrążyłam jaskinię ,aż w końcu usiadłam koło Mojego męża.
-Gdzie jest drugie lwiątko?
Furaha: Mengine ...
-Co? Gdzie jest!? -wrzasnęłam.
Furaha: Ono nie żyje! -również wrzasnął mój mąż.
-Co? -zaczęłam płakać.
Po chwili użalania się nad sobą wybiegłam z jaskini. Musiałam zostać sama ... sama ze swoimi problemami. Wiatr rozwiewał moją fioletową sierść ,a łzy spływały mi po policzkach. Zastanawiałam się co ze sobą zrobić. Może ze sobą skończyć. Wędrowałam chwile w poszukiwaniu takiego miejsca. I co? Znalazłam wąwóz. Już miałam w niego się rzucić ,ale coś mnie powstrzymało. Usłyszałam głos. Głos dochodzący prosto z niebieskich obłoków. 
-Nie poddawaj się! Twoja rodzina Cię potrzebuje! Zostaw te głupie myśli i wróć do rzeczywistości.
-Ale tak się nie da! -wrzasnęłam.
-Da się ... tylko trzeba chcieć! Bądź nadzieją! Zostaw na tym wielkim świecie po sobie jakiś ślad!
-Kim jesteś! -zapytałam się.
Nie uzyskałam jednak odpowiedzi ,bo postać unosząca się w obłokach zniknęła. Nie zastanawiając się już ,ani chwili dłużej wróciłam do domu.
*___*
Kiedy już zjawiłam się w jaskini Furaha przywitał mnie uściskiem.
Furaha: Boże! ... Mengine myślałem ,że Ci się coś stało!
-Gdzie jest to lwiątko?
Furaha: Właściwie to lwiczka ... -powiedział wskazując łapą na skałę.
Podeszłam więc do niej i wzięłam w łapy. 
-Nazwałeś ją już?
Furaha: Nie.
-W takim razie chcę dać jej na imię Hope. Hope czyli nadzieja.
*___*
No i to koniec kolejnego rozdziału.
Wiem ,że długo nie było ,ale niestety nie miałam weny.
Odnośnie rysunków jestem dopiero w trakcie.
Potrafię je rysować 20 razy na nowo bo mi nie wychodzą :C
A i zapraszam na : http://historiahermionygranger.blogspot.com/
Do zobaczonka
Nalusia

1 komentarz:

  1. Zdziwiłaś mnie, bo zawsze porody opisywałaś krótko i bezboleśnie. Że mdlały i budziły się z puchatymi kulkami w łapach. A teraz? Zaskoczenie. Coś dużo uśmiercasz tych lwiątek...

    OdpowiedzUsuń